Translate

środa, 20 lutego 2013

Mae Tubtim czyli sex w wielkim mieście.

Bangkok jak każda metropolia ma swoje bardziej i mniej znane miejsca. Jedną z ciekawostek, nieco ukrytą przed oczami ciekawskich, a którą warto zobaczyć koniecznie zabierając ze sobą aparat jest miejsce kultu fallicznego i niewielka kapliczka poświęcona chińskiej bogini Mae Tubtim.


Działalność bogini Tubtim polegała głównie na ochronie marynarzy ale w tym szczególnym miejscu jej działaność została poszerzona o dość niecodzienne usługi. Na terenie tej małej świątyni można zobaczyć dziesiątki ofiarnych fallusów co jak na kraj, do którego nie można wwieźć legalnie dildo nawet do własnego użytku, jest dość zaskakujące.


Historia jest taka, że oczywiście pierwotnie kapliczka była używana przez żony zatroskanych losem swych mężów marynarzy, do składania ofiar i próśb o ich ochronę podczas długich rejsów. Jednak pewnego razu, pewna bezpłodna kobieta poprosiła Boginię o dziecko, które chciałaby wychować jak już jej ukochany przepadnie gdzieś bez wieści w światowych portach a ta wielkodusznie spełniła to życzenie pozwalając jej zajść w ciążę. Ten jakże wspaniały gest ze strony Mae Tubtim nie przeszedł bez echa, wieść o jej cudownych możliwościach szybko rozeszła sie wśród społeczności, sprowadzając coraz to więcej i więcej pań zainteresownaych tym tematem. 


Z biegiem czasu tradycyjnym podziękowaniem za spełnione życzenie stało się składanie ofiarnego fallusa, zawnego bhalad khik i sądząc z ilości zebranych egzemplarzy w bezpośredniej okolicy świątynki można wnioskować, że bogini Tubtim wydatnie przyczyniła się do wzrostu demograficznego w Tajlandii.



Pierwotnie kapliczka powstała jako domek dla statuetki wykopanej przy okazji kładzenia fundamentów pod hotel Nai Lert, przez developera o tym samym nazwisku, we wczesnych latach XX wieku. Jednak jak to na wschodzie bywa, miejsce to szybko zyskało popularność obejmując swoim zasięgiem starego fikusa, którego uznano za siedzibę Bogini oraz kilkanaście metrów z obszaru ziemi hotelu zarządzanego dzisiaj przez grupę Swisshotel. Co ciekawe nowi zarządcy, którzy pierwotnie nie byli zachwyceni tym niecodziennym miejscem kultu na terenie ich eleganckiego hotelu, ostatnio nawet uporządkowali ten teren, postawili tablicę informacyjną w języku angielskim i dodatkowe lampy do wieczornej iluminacji ścieżki prowadzącej do kapliczki. Widocznie powodzenie jakim cieszy się Mae Tubtim wśród odwiedzających to miejsce coraz liczniej turystów jakoś przelicza się na efekt marketingowy hotelu i bogini zarobiła na swoje utrzymanie.


Do kapliczki Mae Tubtim można dotrzeć pieszo po krótkim spacerze od stacji STR Chidlom. Znajdziecie ją tyłach Swisshotel Nai Lert Park po lewej stronie idąc od frontu, pomiędzy budynkiem a kanałem San Saeb


niedziela, 17 lutego 2013

Beer Lao.


Jeśli mieliście kiedyś okazję odwiedzić Laos i przy okazji lubicie napić się piwa to pewnie wiecie, że tam pija się tylko jedną markę - Beer Lao. Brandowe logo zachęcające do zapoznania się z tym napojem można zobaczyć praktycznie wszędzie - od witryn barów, przez uliczne stoiska aż po nadruki na koszulkach młodych backpakerów kończąc. Co ciekawe już samo logo jest tak popularne, że prawie stało się synonimem Laosu wśród społeczności travellerów. 




Ciekawe jednak, że uznane i będące na fali w Laosie (posiada prawie 99% obłożenie krajowego rynku) poza Laosem jest praktycznie nieznane i niedostępne. A szkoda bo jest to brand wyjątkowy o czym świadczyć może jego skład i produkcja. Beer Lao powstaje z jęczmiennego słodu, chmielu, drożdży i... lokalnie uprawianego polerownego ryżu. I na tym chyba polega tajemnica jego niezwykle lekkiego, orzeźwiającego smaku i przejrzystego koloru. Dodatkowo aby wszystko odbyło się według  niezmienionej od 1973 roku procedury nad całym procesem produkcji czuwa wyszkolony w Czechach mistrz browarski co daje unikalny efekt tak ceniony przez wszystkich odwiedzających Laos.




Ostatnio Firma Lao Brewery stara się stworzyć sieć globalnej dystrybucji w sposób dość nowatorski wykorzystując zaangażowanie fanów i miłośników tego napoju, którzy spotkawszy się z nim lokalnie zmieniają się w jego dystrybutorów na rynkach krajów, z których pochodzą. Są to głównie byli podróżnicy, którzy odkryli potencjalne możliwości marki i starają się nadać jej nieco szerszego rozgłosu.




No i cóż, należy trzymać za nich kciuki i wierzyć, że Beer Lao zagości może również i u nas i to najlepiej w Biedronce! Bo nic tak nie wzmaga pragnienia jak piwo, którego nie można wypić!




PS. 
I taka ciekawostka - nie mówi się Lao Beer tylko Beer Lao bo to pierwsze określenie znaczy po laotańsku "szybko piwa" -wszystko jedno jakiego  :)

Fanpage Beer Lao:




sobota, 16 lutego 2013

Waiting for a sign.

Jakieś piętnaście lat temu para francuskich nastolatków - Maud Geffray i Sebastian Chenut wkroczyła w muzyczny świat clubbingu. W 1999 roku postanowili sami produkować muzykę jako duet Scratch Massive i szybko wpisali się w coraz bardziej popularny nurt electroclash miksując w swoich kompozycjach elementy house, techno i electro. Aby energetyczna muzyka duetu sprzedawała się lepiej została dodatkowo opakowana w prowokacyjny image. Ostatnim na to przykładem jest zrealizowany w 2012 roku przez reżysera Eduardo Saliera absolutnie fantastyczny, mroczny i postapokaliptyczny w swojej wymowie videoklip do utworu "Waiting for a sign", którego motyw przewodni jest jak powrót do najlepszych momentów z "Czasu Apokalipsy" Coppoli czy "Władcy Much" Goldinga, dzięki którym zaglądamy w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy.




Zdjęcia do tego filmu zostały zrealizowane w okolicach Sangkhlaburi, odległym regionie Tajlandii graniczącym z Birmą, a niesamowity nastrój wywołuje już sama sceneria mrocznej i dusznej dżungli, w której odbywa się inicjacyjna podróż grupy młodych chłopców obdartych z dziecięcej niewinności przez pierwotne okrucieństwo postapokaliptycznego świata. Do finałowych ujęć wykorzystano opuszczoną świątynię buddyjską Wat Saam Prasom, która przez większość roku pozostaje zalana prawie w całości wodą sztucznego jeziora Khao Laem, co nadaje finałowej scenie ofiarowania absolutnie odrealniony i somnambuliczny charakter, a scena którą nakręcono na betonowym moście pośrodku dżungli gdzie "mali" bohaterowie spotykają dzikiego wojownika zabójcę na słoniu przyprawia o dreszcze.




Cały prawie 6 minutowy obraz jest definitywnie wart zobaczenia i sprawia wrażenie filmu dużo dłuższego niż muzyczny klip. Doskonale wysmakowane ujęcia i spokojna narracja budująca napięcie w poszczególnych sekwencjach w połączeniu z mrocznie pulsującym electropopem Scratch Massive przywołującym syntezatorową stylistyką lat 80tych produkcje Johna Carpentera, Kavinskiego ( czy Jacka Bilińskiego :) sprawią, że nie przejdziecie obok niego obojętnie i obraz ten zapadnie wam głęboko w pamięci.





Polecam oglądanie w trybie pełnoekranowym i ze słuchawkami!


piątek, 15 lutego 2013

Sługa.


Jestem codziennie powszednim sługą Twoim
Na kolanach strzepując popiół ofiarny z ust Twych i powiek
Swoją małością powiększam Ciebie
By większym mógł widzieć się zwykły Człowiek.





Magiczni pustelnicy Lersi.



Podróżując po Tajlandii i innych krajach regionu na pewno spotkacie się z wizerunkami lub posągami dziwnych starców, odzianych w skóry i mających wygląd kogoś pomiędzy czarnoksiężnikiem a pustelnikiem, czasem z głową zwierzęcia lub innymi niecodziennymi atrybutami, jak trzecie oko czy rogi - to właśnie mistyczni pustelnicy znani jako Lersi.


Zazwyczaj postać Lersi tradycyjnie jest prezentowana jako człowieka w zaawansowanym wieku, z długimi lub skręconymi w dredy włosami, czasami upiętymi w wysoki kok, często brodatego i odzianego najczęściej w tygrysia skórę. Dodatkowymi atrybutami tych postaci bywa często zdobiona zwierzęcymi motywami drewniana laska i mala z dużymi koralami.


Tradycja pustelników Lersi ma swoje początki jeszcze przed czasami historycznego Buddy a w zasadzie jej początki giną gdzieś w mrokach dziejów. Istnieje jednak kilka wspólnych wątków w historii z życia historycznego Buddy, które wspominają o jego styczności z tą tradycją - między innymi, krótko po jego urodzeniu, wspominane są odwiedziny u jego rodziców przez trzcigodnego pustelnika, który przepowiedział przyszłość ich dziecku jako "zbawiciela ludzkości" czy już w późniejszym wieku, kiedy Siddhartha Gautama już jako poszukiwacz prawdy postanowił sam zostać pustelnikiem i oddać się ascezie, pobierał instrukcje od mistrza opisywanego zgodnie z wyglądem tradycji Lersi.


Sprawiło to, że w pewien sposób na przestrzeni wieków tradycja magicznych pustelników była łączona przekazem nauk buddyjskich jednak w można powiedzieć, że do dzisiejszych czasów ich wysoce ascetyczny przekaz, zawierający elementy hinduistyczne i animistyczne praktycznie został zapomniany. Wiadomo jednak, że jedną z jego głównych zasad było ekstremalne oczyszczenie ciała co prowadzić miało do ostatecznego oczyszczenia umysłu i osiągnięcia stanu oświecenia.


Wiadomo również, że pustelnicy Lersi od zawsze cieszyli się niezależnością, prowadzili wolne i pełne radości swobodne życie i nie łączyli się w żadne grupy czy organizacje religijne, które narzucały by im odgórne nakazy i zasady postępowania co pozwalało im cieszyć się wolnością zwiazaną z byciem "świetym mężem" i umożliwiało pomagać innym potrzebującym istotom za pomocą rozwiniętych przez siebie magicznych zdolności.


W obecnych czasach tradycja magicznych pustelników jest już praktycznie bliska zapomnieniu a ostatni z prawdziwych Lersi - Lersi Tafai Akhadamo - zmarł w Tajlandii w Nakhom Ratchasina w 2005r. dając po swojej śmierci pokaz magicznych umiejętności sprowadzając burzę gradową w środku słonecznego dnia i wcielając się kolejno w przybyłych na rytualne uroczystości wiernych by przemówić przez nich własnym głosem.


Oczywiście istnieje jeszcze pewna grupa zaawansowanych mistyków podążających drogą tradycji Lersi jednak żaden z nich nie może potwierdzić, że podobnie jak wielki Tafai Akhadamo spędzili ponad 40 lat na medytacji i życiu w ascezie mieszkając w niedostępnych jaskiniach głęboko w dżungli.


Uważa się, że prawdziwi Lersi dzieki swojemu zbliżeniu do natury potrafili porozumiewać się ze zwierzętami czy nawet z mitycznymi stworzeniami pochodzącymi z innych światów, które spotykali podczas swojego życia w głębi dżungli czy też mogli przyjmować kształty zwierząt tak aby nie być niepokojonymi przez zwykłych śmiertelników. Podobnie więc jak wielcy Mistyczni Jogini z Indii czy Tybetu, Lersi byli powszechnie szanowani i znani ze swoich magicznych i paranormalnych umiejętności a opowiadane o nich historie i legendy pełne są zaskakujących i nieprawdopodobnych wydarzeń.


Zdjęcia umieszczone w tym poście zostały zrobione przeze mnie w różnych miejscach związanych z kultem Lersi w Tajlandii, Laosie, Kambodży i Birmie. 

Zdjęcia Trzcigodnego Lersi Tafai Akhadamo zamieszczam dzięki - courtesy of website:



wtorek, 12 lutego 2013

Absolutny uśmiech Yue Minjuna.




Pierwszy raz prace Yue Minjuna zobaczyłem zupełnie przypadkiem, nie na wystawie, w galerii czy muzeum, po prostu jeden z jego obrazów wisiał nad łóżkiem w hotelowym pokoju w Siem Reap, w którym zatrzymałem się podczas mojej pierwszej podróży po Kambodży. Dwóch obejmujących się niewielkich facetów wygiętych w dziwacznej pozie, jakby zamrożonych podczas ćwiczeń fizycznych czy zapasów. Co więcej obaj mieli tą samą intrygującą twarz i ten sam uśmiech. Uśmiech szeroki, uśmiech braterski, uśmiech przyjacielski, uśmiech wieloznaczny, uśmiech cyniczny, uśmiech oszczerczy, uśmiech maskę, uśmiech ponadczasowy, uśmiech ponadkulturowy, uśmiech absolutny... 



Obraz zaintrygował mnie na tyle, że postanowiłem ukradkiem sprawdzić czy w innych pokojach nie ma więcej mu podobnych. Kiedy serwis sprzątający pokoje zostawiał otwarte drzwi by wynieść śmieci czy zmienić gościom pościel, zaglądałem do nich ukradkiem, sprawdzając co też tam wisi na ścianach. Oczywiście obrazów w tym stylu było więcej, w zasadzie w każdym z pokoi był kolejny i następny a na każdym z nich te same, niskie, krępe, azjatyckie postacie w różnych pozach lub scenkach rodzajowych prezentowały swój wspaniały, szeroki i absolutny uśmiech! 



Moja ciekwość rosła i kiedy nie mogłem zajrzeć do kolejnego pokoju za plecami sprzątaczy, decydowałem się na drobny podstęp tłumacząc, że chcę zmienić swój pokój na inny, pod pretekstem, że u mnie śmierdzi z kanalizacji więc czy mogę rzucić okiem tak dla wyrobienia sobie poglądu czy ten akurat zwolniony może by mi pasował... Przez 4 dni pobytu w hotelu udało mi się w ten sposób obejrzeć prawie wszystkie prace Yue Minjuna umieszczone w tej osobliwej formie hotelogalerii.


Ostatecznie jednak moje podchody nie pozostały niezauważone i w końcu ktoś bystrzejszy z obsługi zgłosił do ochrony a ona menadżerowi, że ten dziwny farang z Europy Wschodniej, chyba rusek po akcencie sądząc, chodzi po pokojach i robi w nich ukradkiem zdjęcia. Pewnie robi listę przedmiotów, które chce ukraść albo co gorsza zamierza napisać niepochlebną recenzję w tripadvisorze bo ciągle wspomina, że coś mu śmierdzi w pokoju. I tak wylądowałem na dywaniku u menadżera tłumacząc się głupawo ze swojego dziwnego zainteresowania malarstwem prezentowanym w hotelowych pomieszczeniach.


Na szczęście jednak moje niezwykłe zachowanie znalazło zrozumienie w jego oczach a nawet nawiązaliśmy coś w rodzaju porozumienia w kwestii chińskiej sztuki awangardowej. Jak się bowiem okazało właścicielem hotelu był pewien niezmiernie bogaty Taj khmerskiego pochodzenia, który do zarządzania hotelem wynajął na menedżera Stevena, czterdziestokilkuletniego Kanadyjczyka by ten zorganizował i poprowadził mu hotel w stylu odpowiadającym wymaganiom gości z Zachodu. Steven zaś wielki miłośnik sztuki nowoczesnej nie mógł się oprzeć by nie zaprezentować w jakiś sposób prac swojego ulubionego chińskiego awangardowego artysty Yue Minjuna umieszczając je w wystroju pokojów co według niego nadało im jak to określił: "artystycznego charakteru w zajebiście azjatyckim stylu". 


I w ten sposób expat Kanadyjczyk i wścibski Polak po flaszce tajskiej whisky Mekong wypitej w Kambodży znaleźli wspólne porozumienie ponad granicami dzięki szerokiemu, azjatyckiemu i absolutnie zajebistemu "uśmiechowi" chińskiego awangardowego artysty. I fajnie...




Więcej o Yue Minjunie przeczytacie tutaj:





piątek, 8 lutego 2013

Migawki z wiejskiego bazarku.

Przed wami kilka migawek z laoskiego bazarku, który ulokował się nieopodal dworca autobusowegow miasteczku Pakse i pozwolił zabić mi czas oczekiwania na autobus, który miał odjechać o określonej planem godzinie, by o niej się oczywiście o nie pojawić i wywwołujący tym samym burzliwą dyskusję w oczekującej na niego międzynarodowej grupie młodych backpackerów na temat: "jak to w Laosie inaczej czas płynie..." A mnie się przypomniały czasy Komuny kiedy na wymięty autobus PKSu z Krakowa do Zakopanego, którym miałem okazję często podróżować, trzeba było zwykle czekać i po trzy godziny. I nikogo to wtedy specjalnie nie dziwiło.



W każdym razie nie ma nic bardziej inspirującego dla wścibskiego fotografa jak odwiedziny na miejscowym bazarku. Im bardziej ten bazarek jest miejscowy - czytaj "tylko dla lokalesów nic tu po białasach" - tym lepiej, bo szansa by zobaczyć coś ciekawego wzrasta w postępie geometrycznym w stosunku do pokonywanej przestrzeni wystawienniczej. I co równie ważne brak tu w zasadzie tego namolnego i powszechnego na turystycznych marketach klasycznego południowoazjatyckiego copyrajtu skierowanego do przybyszów z Faranglandu: "One dolllar sirrrr.... two dolllarrr sirrrr... only for you sir, one dollarrr..". 
Kto u licha pisze im te teksty?



To chyba świeżutkie nietoperze...


A to tutaj... czyżby oposy...?


...i sumy prosto z Mekongu.


To mi wygląda na ośmiornicę lub kalmary... czyżby też z Mekongu :)


Wpływy francuskiej kuchni?


Klasyka azjatyckiego menu - kurczaki.


Trzcina cukrowa.


No i oczywiście kwiaty ofiarne na ołtarz za udany handel a ode mnie za trafione kadry.



Łaciaty Pies Po Drugiej Stronie.




Sporo wody spadło z nieba rozlewając się przejrzystą taflą po świątynnym placu. Dwa światy połączyły się ze sobą ponad niewidzialną granicą. Zza chmur nad Wat Petchburi przebija się już słońce zarysowując złotem linię wygiętych dachów buddyjskiego klasztoru. Łaciaty pies biegnie brzegiem lustra ostrożnie by nie wpaść w nieskończoną pustkę błękitu.

niedziela, 3 lutego 2013

Skąd sie biorą amulety?




Czy zastanawialiście sie kiedyś z czego są robione tak popularne wśród lokalnych mieszkańców Azji Południowo Wschodniej amulety i talizmany? Począwszy od maleńkich minaturek buddy wielkości paznokcia na łańcuszkach po wielkie zamykane w platikowych szkaplerzach inkrustowane złotem plakiety, które są nie tylko ozdobą ale przede wszystkim symbolizują w co dana osoba wierzy, czego się obawia lub czego pragnie. W samej Tajlandii funkconuje zjawisko zwane "rynkiem amuletów" gdzie można wymienić, kupić lub sprzedać talizman na każdą właściwie okoliczność i gdzie niektóre okazy osiagają zawrotne ceny sięgające kilku milionów batów za sztukę (1mln bth = ok.100 tyś pln). Wielość ich odmian jest tak ogromna, że dla przeciętnego faranga (miejscowe określenie dla białego człowieka tudzież obcokrajowca) jest nie do ogarnięcia a miejscowym wręcz niewskazane jest dzielić się wiedzą na temat ich ukrytych i magicznych mocy z "powierzchownymi" w poglądach przybyszami z Faranglandu. 




Dlatego dużą przyjemność sprawiło mi zaproszenie do małej ceglanej przybudówki ulokowanej obok Wat Wang Wiwekaram w Wangka, miejscowości znajdującej się nieopodal granicy z Birmą a zamieszkiwanej głównie przez ludność pochodzenia Mon. Wystosował je do mnie bardzo podobny do Dalajlamy mnich (tak przy okazji, czy zwróciliście uwagę na popularny wśród starszych panów w pomarańczowych szatach styl "na Dalajlamę"?), który został przedstawiony przez swojego pomocnika/tłumacza jako "starszy, trzcigodny, przełożony" - czyli chyba przeor po naszemu czy ktoś taki. Jak się okazało, razem ze swoim świeckim pomocnikiem, zajmował się właśnie tworzeniem amuletów, które miały być poświęcone w trakcie nadchodzącej 6 rocznicy śmierci opata klasztoru i sprzedane wiernym w celu uzyskania środków na działalność charytatywną świątyni. Dzięki jego uprzejmości miałem okazję przyjrzeć się procesowi ich "produkcji" i dowiedzieć się z pierwszej ręki z czego i jak właściwie się je robi.




Jak się okazuje w większości przypadków głównym składnikiem jest popiół ze spalonych kadzideł zmieszany z... no właśnie, aby dany amulet miał swoją indywidualną moc i charakter, pozostałe dodatki dobiera sam "trzcigodny" mistrz, który zajmuje się tworzeniem talizmanu. W różnych przypadkach mogą to być suszone i sproszkowane zioła i kwiaty, fragmenty wotywnych kapliczek, stup zwanych tutaj prangami a nawet fragmenty cegieł czy dachówek pochodzące z obdarzonych wielkim szacunkiem świątyń, ziemia ze świętych miejsc związanych z rozwojem Buddyzmu takich jak Lumpini (tam gdzie się urodzil Budda Sakjamuni), Bodhgaja (miejsce, w którym Budda osiagną oświecenie), czy Kushinagar (gdzie Budda odszedł w nirwanę) oraz co najważniejsze - fragmenty relikwii pochodzące od uczniów samego historycznego Buddy przekazywane z pokolenia na pokolenie przez mnichów obdarzonych nimi światyń a także elementy ezoteryczne wprowadzane przez uznanych za najwyżej urzeczywistnionych mistrzów medytacji. Oczywiście iIość i niezwykłość składników ma wpływ na czas powstawania poszczególnych talizmanów, ich ostateczną moc i przeznaczenie. Zdarzało się, że do stworzenia naprawdę wyjątkowych talizmanów potrzeba było 25 lat organizowania składników a same rytuały konsekracyjne zajmowały prawie 3 lata!!! 




Amulety wyrabiane w Wat Wang Wiwekaram są głównie na potrzeby miejscowej połeczności Monów i w tym konkretnie przypadku "starszy, trzcigodny, przełożony", który oświecił mnie w tajnikach tworzenia świętych talizmanów, potrzebował "jedynie" miesiąca na zebranie potrzebnych ingrediencji, które teraz swoją konsystencją i wyglądem przypominały zwykłą grudę brązowej gliny. Glina ta podzielona na mniejsze kulki i poświęcona wprawnym chuchnięciem przez "trzcigodnego" trafiała za pośrednictwem jego pomocnika do ręcznej prasy, z której wyjmował po odciśnięciu małe krążki z wizerunkiem medytującego Buddy Sakyamuniego. 




Gotowe krążki trafiały w końcu do emaliowanej miednicy w celu ostatecznego podsuszenia a za kilka dni wezmą udział w oficjalnej ceremonii nadania im "mocy z urzędu" przez Świątynię i dalej za drobną opłatą do wiernych. Ale kto wie, może za kilka lat kiedy trafią na popularny w Tajlandii "rynek amuletów" właśnie to jeden z nich osiągnie zawrotną cenę miliona bathów? 


piątek, 1 lutego 2013

Pisua Samudr - legendarna olbrzymka.

Tajski świat pełen jest mitycznych istot, dobrych i złych duchów i nadprzyrodzonych mocy. Jedną z nich jest postać legendarnej olbrzymki, władczyni morza - Pisua Samudr, która zakochała się w ludzkim księciu o imieniu Phra Abhai Mani



Historię z ich udziałem uwiecznił żyjący na przełomie XVIII i IXX wieku Sunthorn Phu, uznany za jednego z najznamienitszych tajskich pisarzy i poetów. Jego najwększe dzieło, poemat Phra Abhai Mani nad którym pracował ponad 20 lat, zawiera historię życia i przygód tytułowego księcia Phra Abhai Mani, który posiadł sztukę magicznego grania na flecie w efekcie, czego wszyscy, którzy słyszeli jego grę stawali się mu ulegli a niekiedy nawet zapadali w nagły sen pozbawiający ich przytomności.


Pewnego razu gdy książe grał na flecie nad brzegiem morza przypadkowo usłyszała go olbrzymka Pisua Samudr i zapałała do niego gorącym uczuciem. Pragnąc go tylko dla siebie porwała go i uwięziła w podmorskiej jaskini. Olbrzymka przyjęła postać pięknej kobiety by uwieść księcia, co się jej udało bo ostatecznie spłodził z nią syna. Jednak Phra Abhai Mani nie mógł znieść życia w niewoli i przy pomocy swego syna i przygodnie poznanej syreny uciekł z podmorskiego więzienia na wyspę Koh Samet. Tam zapałał uczuciem do Syreny, która powiła księciu kolejnego syna... i żyli długo i szczęśliwie...


No.. niestety, nie - to w zasadzie dopiero początek tej historii, która prezentuje wiele fantastycznych przygód i mitycznych postaci z panteonu tajskiej mitologii. Jeśli jesteście nią zainteresowani czy też zrobiła na was wrażenie postać Pisua Samudr to całą historię Phra Abhai Mani możecie przeczytać w tłumaczeniu na angielski tutaj:

Część 1.

Część 2.

Część 3.