Przed wami kilka migawek z laoskiego bazarku, który ulokował się nieopodal dworca autobusowegow miasteczku Pakse i pozwolił zabić mi czas oczekiwania na autobus, który miał odjechać o określonej planem godzinie, by o niej się oczywiście o nie pojawić i wywwołujący tym samym burzliwą dyskusję w oczekującej na niego międzynarodowej grupie młodych backpackerów na temat: "jak to w Laosie inaczej czas płynie..." A mnie się przypomniały czasy Komuny kiedy na wymięty autobus PKSu z Krakowa do Zakopanego, którym miałem okazję często podróżować, trzeba było zwykle czekać i po trzy godziny. I nikogo to wtedy specjalnie nie dziwiło.
W każdym razie nie ma nic bardziej inspirującego dla wścibskiego fotografa jak odwiedziny na miejscowym bazarku. Im bardziej ten bazarek jest miejscowy - czytaj "tylko dla lokalesów nic tu po białasach" - tym lepiej, bo szansa by zobaczyć coś ciekawego wzrasta w postępie geometrycznym w stosunku do pokonywanej przestrzeni wystawienniczej. I co równie ważne brak tu w zasadzie tego namolnego i powszechnego na turystycznych marketach klasycznego południowoazjatyckiego copyrajtu skierowanego do przybyszów z Faranglandu: "One dolllar sirrrr.... two dolllarrr sirrrr... only for you sir, one dollarrr..".
Kto u licha pisze im te teksty?
To chyba świeżutkie nietoperze...
A to tutaj... czyżby oposy...?
...i sumy prosto z Mekongu.
To mi wygląda na ośmiornicę lub kalmary... czyżby też z Mekongu :)
Wpływy francuskiej kuchni?
Klasyka azjatyckiego menu - kurczaki.
Trzcina cukrowa.
No i oczywiście kwiaty ofiarne na ołtarz za udany handel a ode mnie za trafione kadry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz